Wydrukuj tę stronę
styczeń 05, 2016

Rzeszów, Świąteczny wywiad z Elżbietą Łukacijewską w Gazecie Wyborczej

Poszłam do pewnego posła AWS, mówiłam, że tu są Bieszczady, tyle biednych rodzin, że gmina bardzo biedna. Prosiłam, by pomógł mi załatwić gimbusa. Musiałam pod jego drzwiami wysiedzieć się bardzo długo, potraktował mnie z góry i nic nie pomógł. Przyjechałam do domu wściekła. Pomyślałam, że ja na pewno byłabym lepszym posłem.

Małgorzata Bujara: Co to jest sukces?

Elżbieta Łukacijewska: Możliwość i umiejętność połączenia roli matki i żony z karierą zawodową. Mnie się to udało, dlatego myślę o sobie, że rzeczywiście, odniosłam sukces.

Osiągnęłam w polityce coś, co wydawało się z punktu widzenia dziewczyny ze wsi nieosiągalne. Jestem w Parlamencie Europejskim. Zresztą wygrywałam każde wybory, w których startowałam. Za sukces uważam też to, że te zwycięstwa nie przewróciły mi w głowie, że mi nie odbiło. Cały czas czuję problemy ludzi.

A przy tym wszystkim, co cenię najbardziej, nie umknęła mi rodzina. Córki bardzo dobrze sobie radzą, mam kochającego męża, który mnie wspiera.

Pani córki są już dorosłe.

- Tak, obie skończyły studia. Gabrysia pracuje w prywatnej firmie. Monika skończyła prawo na Uniwersytecie Warszawskim i biznes na SGH. Założyła swoją firmę. Obie mieszkają w Warszawie.

Żadnej nie załatwiła pani pracy w państwowej firmie?

- Nie tylko nie załatwiłam, ale one by się obraziły, gdybym im coś zaproponowała. Nigdy o to nie prosiły. Radzą sobie i są dumne ze swoich osiągnięć, a ja jestem dumna z nich. Mąż jest nadleśniczym od lat, został nim, zanim weszłam do polityki. Robi to, co kocha.

W polityce osiągnęła pani wszystko?

- Wie pani, ja nigdy nie marzyłam, by być ministrem, mieć jakąś posadę rządową. Bo wydaje mi się, że te stanowiska oddalają od człowieka. A ja lubię współpracę z ludźmi, lubię pomagać. Stanowisko posła czy europosła to ostatni szczebel kariery politycznej, który to umożliwia.

Pamięta pani pewnie moment, w którym postanowiła wejść do polityki.

- Do Cisnej zawsze przyjeżdżali ludzie z różnych zakątków Polski i Europy na polowania. Opowiadali o unijnych funduszach, o tym, że tak wiele dzieje się dzięki nim w różnych gminach w Polsce. A u nas tak jakby się czas zatrzymał. Byłam wtedy księgową w szkole. Wójtem był pan, który rządził gminą od lat, przed 1989 r. był naczelnikiem. Szły nowe czasy, postanowiłam zostać wójtem. Wtedy o wyborze wójta decydowała rada. Ja naszą przekonałam, powierzyli mi tę funkcję. Był rok 1998 r.

Wprowadzana była reforma szkolnictwa. Walczyłam wtedy o gimbus. Poszłam do pewnego posła AWS, mówiłam, że tu są Bieszczady, tyle biednych rodzin, że gmina bardzo biedna. Prosiłam, by pomógł mi ten gimbus załatwić. Musiałam pod drzwiami tego posła wysiedzieć się bardzo długo, potraktował mnie bardzo z góry i nic nie pomógł. Przyjechałam do domu wściekła. Pomyślałam, że ja na pewno byłabym lepszym posłem.

A potem poznałam marszałka Macieja Płażyńskiego. Przyjechał do Cisnej z dziennikarzami. Rozmawialiśmy m.in. o programie Natura 2000, był zaskoczony moją wiedzą. Zaprzyjaźniliśmy się. Jeździłam jako wójcina często do Warszawy w różnych sprawach, prosiłam go o pomoc, opowiadałam o problemach gminy. Pomagał mi. Gdy zaczęła się tworzyć Platforma, zadzwonił do mnie i zapytał, czy nie chciałabym się zaangażować. Nigdy wcześniej nie byłam w żadnej partii, ale zgodziłam się od razu.

Wystartowała pani w wyborach na posła.

- Szczerze mówiąc, nie bardzo wierzyłam, że mi się uda. I chyba nikt nie wierzył, że uda się osiągnąć sukces. No bo tutaj Podkarpacie, takie prawicowe, a Platforma Obywatelska jawiła się jako liberalne ugrupowanie. W dodatku w polityce wtedy kobiet nie było tak wiele. Był rok 2001, byłam jeszcze wójtem. I to zaprocentowało, ludzie widzieli, jak działam w samorządzie. Gmina się rozwijała, ściągałam środki z fundacji szwajcarskiej i holenderskiej. Kupiliśmy samochody do gminy, przeprowadzaliśmy remonty, gimbus udało się ściągnąć, pomógł marszałek Płażyński. Ludzie to czuli.

I udało się.

- Pamiętam, że w nocy, w niedzielę wyborczą, obudził mnie telefon: "Jest pani posłem". Do dziś nie wiem, kto dzwonił.

Szok?

- Wielka radość. Wygrywanie wyborów to w polityce największy sukces. Wtedy też poseł miał wysoką pozycję, cieszył się szacunkiem, ludzie uważali, że to osoba naprawdę wybrana. A ja, startując w wyborach w 2001 r., byłam politycznie zupełnie zielona. Trzeba też na to popatrzeć z perspektywy dziecka ze wsi, którego rodzice nie mają wyższych studiów - wtedy można zrozumieć, dlaczego to, że zostałam posłem, było wielkim osiągnięciem. Ja przecież, dziś może trudno w to uwierzyć, ale kiedyś pasłam krowy u moich rodziców, chodziliśmy w pole z motykami i siekaliśmy ziemniaki i buraki.

Tamtej wyborczej nocy była więc euforia. Ale i świadomość, że całe życie się zmienia. W 2001 r. moje córki były jeszcze małe, Monika miała 11, a Gabrysia niecałe 13 lat. Ale mąż obiecał, że będzie pomagał. Dziewczynki na tym moim posłowaniu także skorzystały - widząc, jak pomagam ludziom, kierują się w życiu podobnymi zasadami. Widzę, że wysyłają pieniądze, a kokosów nie zarabiają, na różne organizacje, dla dzieci w potrzebie, dla ośrodków, które się zajmują niechcianymi zwierzętami.

W 2004 r. postanowiła pani zostać szefową PO na Podkarpaciu. Coś panią wkurzyło, jak wtedy, przed wyborami na posła?

- Na początku szefem Platformy był Janek Tomaka. Ja mam inny charakter: chcę, aby coś się działo, żeby ludzie czuli się potrzebni. A tu było tak spokojnie. W dodatku Janek zaliczył kilka przegranych, nie udało mu się wejść do Parlamentu Europejskiego czy zostać prezydentem Rzeszowa. A przegrany nie ma energii, chęci, jest rozczarowany. Na pewno nie zaraża optymizmem. Dlatego postanowiłam powalczyć o przywództwo w partii.

Rządziła pani partią sześć lat.

- Dobrze oceniam ten czas. Po każdych wyborach pomnażaliśmy stan posiadania. Przybywało posłów, radnych sejmiku, a w 2009 roku po raz pierwszy wprowadziliśmy z Podkarpacia posła do Parlamentu Europejskiego.

Według mnie to był pani największy sukces polityczny. Startowała pani z Platformy na pisowskim Podkarpaciu z drugiego miejsca, kiedy na pierwszym był Marian Krzaklewski. Nie stoi za panią duże miasto, tylko bieszczadzka Cisna. Nikt mi szans nie dawał.

Ale została pani europosłanką.

- Dostałam 40 tysięcy głosów więcej niż Krzaklewski. Wyborcy widzieli, że jestem cały czas między ludźmi, że jestem normalna, staram się pomagać, że nie zadzieram absolutnie nosa. Że każdy może przyjść do mojego biura. Nie jestem takim posłem, który chodzi tylko tam, gdzie się przecina wstęgi. Pomagam w wielu życiowych, indywidualnych sprawach. Jako posłowi rządzącej opcji wiele mi się udawało. Gdy byłam szefową PO, poszerzenie Rzeszowa zawsze szło, zawsze to wychodziłam u premiera i ministra. Udawało się ściągać pieniądze na szpitale czy na Rynek Galicyjski w skansenie w Sanoku. Przy tych moich pierwszych eurowyborach zadziałało chyba też oburzenie społeczne. Nie ukrywałam, że miałam trochę żalu do Platformy, że za tyle ciężkiej pracy dla partii postawiła na Krzaklewskiego. Ludzie to wyczuli. Mimo to przełknęłam jakoś to drugie miejsce i wystartowałam, bo chciałam, żeby Platforma podkarpacka miała swojego przedstawiciela w Parlamencie Europejskim. A kiedy odbierałam zaświadczenie o wyborze, pogroziłam palcem Donaldowi Tuskowi.

Znowu był szok?

- Znowu radość. Ale największa była wtedy, kiedy stanęłam w Parlamencie Europejskim wśród 27 flag i pomyślałam: "Boże mój, mamuś, tatuś, gdzie ja jestem. Wow!"

Rodzice dumni?

- Na pewno, choć od czasu do czasu dostaje im się za to, że córka jest w Platformie. Ale nie doradzają mi zmiany partii. Wiedzą, że nic by to nie dało. Jeśli nawet kiedyś Platforma zniknie, to będzie moja ostatnia aktywność polityczna. Ostatnia i jedyna. Trzeba być w porządku z samym sobą, dać dobry przykład dzieciom, a myślę, że wyborcy też to doceniają. A wracając do Platformy, za naszych rządów tu, na Podkarpaciu, wiele dobrego się wydarzyło.

Wyborcy są niewdzięczni? Ślepi?

- Część jest niezadowolona ze swojego życia i łatwo im wmówić, że to wszystko wina Platformy. Część słucha księży, którzy tu, na Podkarpaciu, często nawołują do głosowania na PiS. Przykro mi to mówić, ja tego nie rozumiem, ale jednak ludzie w małych miejscowościach słuchają głosu księdza z ambony.

Po ostatnich wyborach parlamentarnych, w których podkarpacka PO poniosła klęskę, zaapelowała pani o rozliczenia w partii.

- Bo na wdzięczność wyborców trzeba zapracować. A w ostatnim czasie PO było trochę za mało w terenie, wśród ludzi, wśród codziennych, zwykłych spraw i problemów. W dodatku na wyniki wyborów przekłada się to, co robią politycy warszawscy, przełożyły się na nie podsłuchy i wyrwane z kontekstu wypowiedzi, jak choćby ta Elżbiety Bieńkowskiej o zarobkach wiceministrów. Ona mówiła, że są zbyt niskie, i to jest fakt, a w eter poszło, że tylko głupi pracowałby za sześć tysięcy. I te spotkania w restauracjach, te ośmiorniczki - to było żenujące i rozumiem, że ludzie mogą być wkurzeni. Za to też ponieśliśmy konsekwencje.

Teraz znowu chce pani zostać szefem podkarpackiej PO.

- Dyskutujemy o tym, wielu ludzi dobrze wspomina czasy, gdy kierowałam partią. Jeśli znowu miałabym być szefem, to tylko gdyby wszyscy się na to zgodzili. Nie chciałabym żadnych podziałów, mnie to nie interesuje. Nie chciałabym funkcjonować w partii, gdzie część członków działa przeciwko innym. Albo wszyscy powiemy sobie: chcemy iść do przodu, chcemy wciągnąć wartościowych ludzi, których jest masa na Podkarpaciu, albo będziemy kanapową partią, która wierzy, że PiS-owi powinie się noga i dzięki temu wygramy. Mówię, że tak nie będzie. Że bez naszej aktywności, bez dobrych ludzi tę stronę sceny zawłaszczy Nowoczesna.

Przewiduje pani taki scenariusz, że PO znika ze sceny politycznej?

- Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Ale po wielu latach rządów jest pewne zmęczenie, po ostatnich wyborach, sensacjach przy układaniu list, wielu ludzi jest poobijanych. Teraz bardzo ważne są wybory nowego przewodniczącego partii, wszyscy na to czekają. Ludzie lubią widzieć, że wszystko chodzi jak w szwajcarskim zegarku. Że są inicjatywy, że jest aktywność. Wierzę, że w styczniu, już po wyborze szefa, pójdziemy ostro do przodu.

Siemoniak czy Schetyna?

- Na te czasy lepszym liderem byłby Grzegorz Schetyna. Pamiętam go jako szefa klubu, marszałka, sekretarza. Naprawdę wszystko chodziło jak w zegarku. Może on jest nieraz szorstki, ale partia musi mieć silnego, zdecydowanego przywódcę. Tomek Siemoniak jest wspaniałym, mądrym, kulturalnym człowiekiem. Pytanie tylko, czy jest liderem. Jeśli patrzymy na przyszłość i dobro partii, to ten power ma Grzesiek. To samo powinno być w Platformie u nas na dole. Nie patrzymy na to, czy ktoś mi się podoba, czy nie podoba, tylko oddajemy władzę komuś, kto jest silny, kto ma energię i ma pomysł na partię.

Tak długo rozmawiałyśmy o sukcesie, a nie wspomniała pani o pieniądzach. Funkcja europosła to także ogromna kasa.

- Europosłów z Polski jest 51, wszyscy, także ci z PiS, mają takie same zarobki. Inna sprawa, że nie wszyscy je wykazują. Proszę też nie zapominać, że ja i mąż mamy 30 lat pracy zawodowej. Jeżeli ktoś mówi, że wszystko co najlepsze uzyskałam jako europoseł, to jest to nieprawda. Dom, samochód mieliśmy już wcześniej, ciągle spłacamy kredyt. Ale też nie będę mówić, że jako europoseł zarabiam źle. Nie, to są naprawdę duże pieniądze. Pozwalają nie myśleć o takich przyziemnych problemach, jakie ma wielu mieszkańców Podkarpacia czy Polski. Czuję się bezpieczna materialnie, nie idę do sklepu i nie zastawiam się, jak wielu, czy kupić tę szynkę, czy może jednak troszkę tańszą, z promocji. To nie jest absolutnie arogancja, ale byłabym śmieszna, gdybym powiedziała, że zastanawiam się nad takimi sprawami. Ale też z wieloma ludźmi się dzielę.

*Elżbieta Łukacijewska ma 49 lat, jest absolwentką zarządzania na Politechnice Rzeszowskiej. Po raz pierwszy do Parlamentu Europejskiego dostała się w 2009 r., startowała z drugiego miejsca. Rok temu była już liderką listy podkarpackiej - znowu zdobyła mandat.

Uważana za najlepszego szefa podkarpackiej PO. Kiedy wygrywała wybory do europarlamentu, nie zakładała, że zrezygnuje z przewodniczenia partii. Po roku jednak została namówiona do rezygnacji. Działacze Platformy szeptali, że Bruksela jest za daleko i trudno zarządzać ugrupowaniem. Nie upierała się, zwolniła stanowisko i trochę odsunęła się od spraw partyjnych. Teraz zamierza powalczyć o przywództwo w partii w regionie.

Rozmawiała Małgorzata Bujara

http://rzeszow.wyborcza.pl/rzeszow/1,34975,19392795,elzbieta-lukacijewska-nie-zadzieram-nosa.html